Kiedy ludzie mówią, że koty są leniwe, zawsze mam ochotę poprawić: „Nie, one są po prostu mistrzami sztuki robienia niczego”. W tej dziedzinie mój Czarny Kot jest niekwestionowanym czempionem. Wystarczy, że znajdzie odpowiedni promień słońca na podłodze, a natychmiast zamienia się w eksponat muzealny. I to taki, którego pod żadnym pozorem nie wolno dotykać.
Rano, kiedy ja nerwowo piję kawę, zerkając na zegarek, on siedzi na parapecie i patrzy na mnie z miną, która mówi: „A po co się tak spieszysz? Przecież dzień jest długi”. I wtedy przypominam sobie, że faktycznie – słońce wschodzi, potem zachodzi, a pomiędzy tymi dwoma punktami dzieje się życie. I wcale nie musi to być życie pędzące na złamanie karku.
Czarny Kot ma swój rytm, którego nikt mu nie narzuci. On nie zna pojęcia „zmarnowany czas”. Jeśli przespał pół dnia na fotelu, to nie był czas stracony – to była inwestycja w dobre samopoczucie. Bo przecież w świecie kota wszystko ma swój sens. Kiedy śpi, regeneruje siły. Kiedy się przeciąga, przygotowuje się do następnego drzemkowego maratonu. A kiedy wpatruje się w pustą ścianę… cóż, może widzi tam coś, czego ja nigdy nie dostrzegę.
Czasem myślę, że Czarny Kot jest moim osobistym mentorem. Uczy mnie, że w życiu nie chodzi o to, by mieć kalendarz wypełniony zadaniami. Czasami warto po prostu usiąść, zamknąć oczy i posłuchać, jak pada deszcz. Albo jak w kuchni bulgocze woda na herbatę. To są małe momenty, które nie pojawią się na liście „rzeczy do zrobienia”, ale zostają w pamięci na długo.

Komentarze
Prześlij komentarz