Mówią, że czarny kot to tylko kot. Że jego futro to zbieg okoliczności genetycznych, pigmentu i odrobiny przypadku. Ale ci, którzy naprawdę znają czarne koty, wiedzą, że to nieprawda. Czarny kot nie jest „tylko kotem”. On jest zjawiskiem. Manifestacją stylu, charakteru i nie do końca wytłumaczalnej energii, która sprawia, że nie da się go przeoczyć – nawet jeśli stara się być niewidzialny.
Wystarczy jedno spojrzenie. Te bursztynowe oczy, które migoczą w półmroku jak małe księżyce. Ten miękki krok, cichy jak oddech mgły. Ten ogon, który zdaje się mówić więcej niż niejedno ludzkie słowo. Czarny kot to nie tyle zwierzę, co osobowość. I to taka, z którą trzeba się liczyć.
Nie bez powodu czarne koty od wieków budzą emocje. W starożytnym Egipcie były czczone. Bastet, bogini domowego ogniska i opiekunka kotów, miała ich w bród. Uważano, że czarne koty przynoszą szczęście, a ich obecność chroni przed złymi duchami. Dziś, tysiące lat później, niektórzy wciąż w to wierzą. Inni – niestety – wciąż się ich boją.
Bo czarny kot, jak każda legenda, nosi na sobie ciężar dawnych uprzedzeń. W średniowieczu uznawano go za towarzysza czarownic. Osądzano, że jego obecność zwiastuje nieszczęście, że jest wcieleniem diabła, że patrzy „nie tak, jak trzeba”. Tyle że patrzy zupełnie tak, jak chce. A to, jak wiadomo, ludzi często niepokoi bardziej niż jakiekolwiek przesądy.
A jednak coś się zmienia. Powoli, ale skutecznie. Czarny kot wraca do łask. Ba, niektórzy twierdzą, że to najpiękniejszy z kotów – i trudno się z nimi nie zgodzić. W jego futrze jest coś z klasyki filmowej czerni. Coś z małej czarnej Coco Chanel i nocy, która skrywa więcej niż dzień. Czarny kot to synonim elegancji, a jednocześnie wolności. Nie zniża się do trywialnego łaszenia – wybiera, kogo obdarzy swoją obecnością. A jeśli już pozwoli się pogłaskać, wiedz, że to zaszczyt.
Co ciekawe, czarne koty w schroniskach trafiają na dom najrzadziej. Bo ponoć źle wychodzą na zdjęciach. Bo przesąd. Bo „wszystkie wyglądają tak samo”. Cóż za absurd. Każdy czarny kot to inna opowieść. Jeden ma białą plamkę pod brodą, drugi chodzi jakby uczył się od baletnicy, trzeci śpi zawinięty w kłębek jak czarny przecinek w książce, której jeszcze nikt nie napisał. A w dodatku – wbrew stereotypom – czarne koty często okazują się najbardziej oddanymi towarzyszami. Ich przywiązanie jest ciche, ale głębokie. Ich obecność – kojąca. Nie krzyczą, nie narzucają się. Ale są. Zawsze gdzieś blisko, na granicy światła i cienia.
Być może właśnie dlatego czarne koty wybierają artystów, marzycieli, ludzi o duszach nieoczywistych. Nie pasują do ciasnych schematów. Nie będą uczyć się sztuczek, nie będą aportować piłki. Ale będą towarzyszyć w bezsennych nocach, w gorszych dniach i w chwilach, kiedy trzeba ciszy. Są jak postacie z powieści – te, które zapadają w pamięć, choć wcale nie mówią zbyt wiele.
I może w tym tkwi ich magia. Nie w zabobonach, nie w legendach, nie w średniowiecznych lękach. Ale w codzienności, która staje się odrobinę lepsza, gdy obok przechadza się aksamitny cień z mruczącym sercem. Magia czarnego kota nie musi mieć czarów. Wystarczy spojrzenie. Wystarczy ciepło futra przy nodze. Wystarczy to nieuchwytne „coś”, co zostaje z tobą na zawsze.
Więc jeśli spotkasz kiedyś czarnego kota na swojej drodze – nie odwracaj się. Może właśnie idzie ku tobie coś dobrego. Może to znak, że warto zwolnić, przyjrzeć się światu z innej perspektywy. Albo po prostu… zaprosić do domu mały kawałek nocy z bursztynowymi oczami.

.jpg)
Komentarze
Prześlij komentarz